Trening w Kampinosie - luty 2001. Fot. Gajos

Bieganie

Moje bieganie zaczęło się od... nart :). Kawał czasu temu, jeszcze w podstawówce, rodzice zapisali mnie do Warszawskiego Klubu Narciarskiego. Właśnie na niedzielnych treningach ostro ganialiśmy po parku Królikarnia przy skarpie wiślanej, żeby przygotować się kondycyjnie do sezonu narciarskiego. Od 10:oo dwie godziny ostrego wycisku plus dodatkowo przez jakiś czas jeden raz w tygodniu sala gimnastyczna.
W gruncie rzeczy WKN kojarzy mi się bardziej z bieganiem niż nartami. I chyba trudno się dziwić - biegaliśmy przez kilka miesięcy w roku, a zimowy obóz narciarski trwał raptem dwa tygodnie :). W każdym razie dzięki niedzielnym treningom złapałem całkiem niezłą kondycję, ale też dzięki nim bieganie kojarzy mi się bardzo miło - z naprawdę fajną zabawą, spotkaniem ze znajomymi i takim niepowtarzalnym niedzielnym rytuałem. Wcześniejsze wstawanie (może to najmniej :)), jazda przez 45 minut pod skocznię igelitową, dwie godziny konkretnego, ale fajnego wycisku ze świetnymi instruktorami i ludźmi z którymi się bardzo lubiliśmy, potem uczłowieczanie się (po treningu często wyglądaliśmy jak po kąpieli błotnej) i 45 min powrotu. Ech ciepło się na sercu robi jak o tym pomyślę :). Jeśli czyta to ktoś kto biegał tam z nami, a osób takich było naprawdę sporo, to z pewnością wie co mam na myśli :). Rytuał lata temu poszedł w odstawkę, ale sympatia i miłe skojarzenia pozostały.

Jak już się rozbiegałem, to z zasady w szkolnych zawodach i przy innych okazjach zawsze przybiegałem na metę w pierwszej trójce. A jak już coś wychodzi, to się to lubi, więc w szkole średniej czasami zamiast grać na WFie w nogę, ganiałem dookoła szkoły.
Żeby była jasność nigdy nie startowałem w poważnych zawodach ani nie osiągałem spektakularnych sukcesów. Ani wtedy ani później, choć naturalnie sukces jest rzeczą względną i udało mi się wyganiać parę rzeczy, które sprawiły mi dużo radości i satysfakcji.

Ważnym dla mnie „biegającym” wspomnieniem był obóz zimowy 39 WŻDH w Górach Sowich. Na obóz przyjechał z nami Wojtek Wanat, normalnie udzielający się z 3 WDH. Jako doświadczony uczestnik INO i innych imprez biegowych, w tym maratonów, Wojtek miał prowadzić nasze poranne rozgrzewki. Pamiętam, że jeszcze w drodze na obóz spotkało się to z bardzo pozytywnym odbiorem uczestników. Brutalne zderzenie z rzeczywistością i otrzeźwienie (dosłownie) przyszło juz pierwszego poranka, kiedy po wielkich bólach wstawania towarzystwo wysypało się na dwór na rozgrzewkę - na mróz i w śnieg po pas. Pamiętam, że Wojtek zrobił krótką przebieżkę składającą się z 5-10 minutowego truchtu (OK, bądźmy szczerzy - w świeżym śniegu do kolan), 5-10 kolejnych minut ćwiczeń i rozciągania a następnie powrotu truchtem do domu. Słowem całkiem lajtowo - przynajmniej w stosunku do tego do czego byłem przyzwyczajony w WKNie, ale też mimo mrozu na chłód nie mogłem narzekać. Słowem było naprawdę fajnie! Znaczy ja to tak pamiętam, wspomnienia innych uczestników zapewne różniłyby się nieco, bo następnego dnia byłem jedyną osobą, która skłonna była z Wanatem gdziekolwiek iść i to pomimo sankcji potencjalnie grożących za zignorowanie rozgrzewki. W takiej sytuacji Wojtek zaproponował mi wspólne poranne treningi. Było to dla mnie prawdziwym zaszczytem, ale znając Wanatowe dokonania biegowe, maratony i plany treningowe o których opowiadał wcześniej, moje odczucia były mocno ambiwalentne. Jasne, że się cieszyłem, ale pietra miałem jeszcze większego. Ostatecznie Wanat zeznał, że dopiero zaczyna treningi po dłuższej przerwie, więc będzie spokojnie, a poza tym weźmie na mnie poprawkę. No i się zaczęło. Wstawaliśmy i wybiegaliśmy kiedy było jeszcze zupełnie ciemno - pamiętam piękne wschody słońca (dobre pół godziny może godzinę później), muflony przy paśnikach, rytmiczne chrupanie śniegu pod butami, ale przede wszystkim pamiętam góry. Wyjątkowo nie w sensie ich piękna i majestatu (choć obrazy, które pamiętam z naszych treningów są naprawdę piękne) i może nawet nie tyle góry co górki: po każdej na którą wbiegaliśmy była kolejna, a za nią następna i tak bez końca. W połowie podbiegu (a z czasem coraz bliżej podnóża wzniesienia) nabierałem przekonania, że oto właśnie osiągam kres swoich możliwości i zaraz po prostu padnę na śnieg i taki będzie marny finał naszych wspólnych treningów. Z każdą chwilą też coraz bardziej nienawidziłem biegnącego kilka kroków przede mną Wanata, który nic sobie nie robił z mojej agonii (prawdopodobnie nic o niej nie wiedząc). Napędzała mnie chyba wyłącznie ambicja oraz to, że nie chciałem zawieźć Wanata, który widać uznał mnie za godnego partnera treningowego.
Po pokonaniu kolejnych kresów moich możliwości nieoczekiwanie doczekałem chwili, kiedy Wanat jednak zdecydował się zatrzymać. Punkt zwrotny był jedynym momentem zatrzymania w trakcie treningu, który wykorzystywaliśmy naturalnie na ćwiczenia. Powrót był mniej traumatyczny, choć pamiętam, że pierwszego dnia, gdy po powrocie dopadłem do swojego łóżka, to przez ładnych kilka minut leżałem bez sił. Z treningów wracaliśmy zwykle w okolicach obozowej pobudki. O dziwo z każdym dniem, pomimo zwiększania dystansu biegało mi się coraz łatwiej.
Całe to wspomnienie jest dla mnie o tyle ważne, że mam je ciągle niezwykle żywo w pamięci i dzięki niemu dosyć długo tak miałem, że ilekroć spadał śnieg, ja zaczynałem biegać. Ten pierwszy, najtrudniejszy trening z Wojtkiem i przełamywanie kolejnych kryzysów niejednokrotnie pomógł mi później w rajdach, bo wiedziałem, że to co wydaje się być kresem wytrzymałości daleko nim jeszcze nie jest. To znaczy do czasu, kiedy go rzeczywiście osiągnąłem a nawet przekroczyłem na eliminacjach do Lwiej Wyprawy.

I na dzisiaj tyle :)

Inne biegające które planuje w tym miejscu dopisać:

  • Eliminacje do Camel Trophy
  • 100-lecie IV LO i Lwia Wyprawa (masakra)
  • Salomon Trophy - 1 edycja
  • Aeroklub Warszawski, Sekcja Spadochronowa - sucha zaprawa
  • Salomon Trophy - 2 edycja
  • Kolejne rajdy przygodowe, biegi, maraton

Co lubię w bieganiu, a o czym wiele osób nie wie, bo nigdy nie spróbowało:
  • inna percepcja świata, która otwiera się po przebiegnięciu 20-30 km
  • dużo czasu tylko ze sobą, wyciszenie, dystans do codziennych spraw i problemów
  • przy dłuższych dystansach trzeba zająć czymś głowę, żeby się nie nudzić. Jest czas na uporządkowanie w głowie wielu spraw. Nie zawsze zabieram na bieganie swoje problemy, ale niejeden już w czasie biegania rozwiązałem.
  • obcowanie z ludźmi - członkowie zespołu od pewnego momentu milczą, bo zwyczajnie nie mają siły gadać (TAK, dotyczy to także mnie! :) - jest to rzadka okazja zobaczyć milczącego Budzika). Takie długie, milczące bieganie ma swój urok, szczególnie, że brak słów wcale nie oznacza, że każdy się zamyka w sobie. Biegnąc razem musimy przecież współpracować - każdy ma inny organizm, każdego kiedyś dopada kryzys...
  • bieganie ma całe mnóstwo "smaków" - zależnych od dystansu, tempa, pogody...

Podsumowując: bieganie FAJNE JEST i basta! Czasem już w jego trakcie a czasem dopiero w domu, po wykąpaniu się i uwaleniu w fotelu. Ale radocha, satysfakcja i uśmiechnięty pysk są zawsze :).

 
© 2000 Budzik;