1984 - rejs Warszawską Nike po zatoce

Żagle

W skrócie:
Od kiedy: od nowości (mojej)
Stopień wyszkolenia:
  • żeglarz jachtowy (1982)
  • sternik jachtowy (1988)
  • instruktor żeglarstwa (1992) - okazuje się, że mam uprawnienia zawodowe! :-)
  • sternik motorowodny z uprawnieniami do holowania narciarza wodnego (2oo2)
Kursy dodatkowe:
  • Kurs bojerowy, zdany egzamin, czekam aż PZŻ uchwali co trzeba i w końcu wyda patenty Sternika lodowego (2oo6)
  • Kurs windsurfingowy na Rodos - Level 1 i 2 (2oo6)

Jest takie powiedzenie, że „stara miłość nie rdzewieje”. O ile ogólnie można się o to spierać, to z pewnością ma to głęboki sens w odniesieniu do „moich żagli”.
Miewałem juz kilkuletnie przerwy w moim żeglowaniu, ale nieodmiennie gdy tylko zaczyna mocniej wiać, moje serce zaczyna szybciej bić... Może się to komuś wydać dziwne, ale chyba rozumieją mnie wszyscy ci, którzy łyknęli tego bakcyla. Również kiedy wracam na wodę po dłuższej przerwie, pełen obaw i pokory dla żywiołów wody i wiatru, już po krótkiej chwili odnajduję się w starej roli.
Do żagli wrócę. Przywlokę co prawda na pokład kilka nowych gratów (np. sprzęt nurkowy), ale wrócę na pewno. Trochę stateczniejszy, pewnie też nie sam ;).

Moje żeglowanie i morskie opowieści :)

Od małego, kiedy tylko było to wystarczająco bezpieczne rodzice zabierali mnie na żagle. Ubierali mnie w dziecięcy kapok, ształowali do taksówki (miejsce z przodu kokpitu obok skrzyni mieczowej przed raisbelką) na Omedze i szliśmy na wodę. Bardzo mi się podobało i niczego się nie bałem. Jedyny problem pojawiał się kiedy zaczynało mocniej wiać. Nadal grzecznie siedziałem i jeszcze bardziej mi się podobało gdy łapaliśmy większe przechyły tylko... no właśnie - ŻARŁEM! Ale tak żarłem, że w przedpołudnie wsysałem całą wałówkę jaką Mama przygotowała dla naszej trójki na cały dzień pływania. Dobijaliśmy więc ponoć gdzieś do zapadłej wsi nad Wigrami i Matka panicznie szukała jakiegoś sklepu albo innej sposobności, żeby kupić coś do jedzenia, bo jak brakowało jedzenia ja stawałem się baaardzo niespokojny i była awaria.

Nieco później, w szkole podstawowej był obóz szkoleniowy YKP (Yacht Klub Polski) w Jadwisinie koło Serocka. Miałem kilka lat, pływałem jako sternik na kadecie i wydawało mi się, że jestem mocarzem. Zahartowany na Omedze nie bałem się przechyłów, więc pływałem wisząc za burtą (balastując) na wybranych na blachę żaglach. Bo im większy przechył, tym szybciej. Teraz wiem, że nie, ale wtedy nikt nam nie rozrysował rozkładu sił działających na żagle, nie wytłumaczył, więc napierałem tak, jak mi się podobało najbardziej czyli ostro :). Obóz w Jadwisinie wspominam miło, ale raczej jako przygodę a nie obóz żeglarski. Zdałem tam co prawda egzamin na stopień żeglarza jachtowego, ale patrząc z perspektywy czasu nie wniosło to wiele do mojego wyszkolenia. Po obozie nie wiedziałem nawet na czym polega manewr człowiek za burtą (!). Na szczęście ze względu na wiek i brak karty pływackiej nie wydano nam patentów.

Następnie zacząłem jeździć na obozy żeglarskie z Karolem czyli moim Ojcem. Ojciec odkąd pamiętam miał patent sternika i na jednym z obozów zrobił instruktora. Ja z początku woziłem tyłek w charakterze mięsa armatniego, bo byłem za młody na podchodzenie do egzaminu na patent żeglarza, ale chłonąłem zasady, klimat i wiedzę jak gąbka. Co ciekawe miałem różne „fazy” czy fascynacje - np. na jednym z obozów miałem amoczek na punkcie robót bosmańskich. Chodziłem więc i molestowałem instruktorów o różne sploty, węzły, ściegi itp. Przydało mi się to później w życiu nie raz, a co ciekawe większość z nauczonych wtedy rzeczy doskonale pamiętam. Szczególnie, że systematycznie uzupełniałem swoją żeglarską biblioteczkę o pozycje z tej dziedziny. Mam więc książki o węzłach zarówno po polsku, angielsku jak i rosyjsku. I w każdej mam jakieś ulubione „kwiatki” których nie ma nigdzie indziej :). Podobało mi się, też że pod koniec obozu na którym tak pasjonowałem się węzłami wiele nowych rzeczy uczyłem się zupełnie „na sucho”. Np. pamiętam że kiedy zobaczyłem interesujący splot u któregoś z instruktorów i zapytałem co to jest i jak się to robi, ten odpowiedział mi tylko, że jest to guz (splot) turecki i robi się jak nieprawidłowy płaski i dalej po śladzie. Wystarczyło.

Bodaj rok później nasze szkoleniowe Omegi cumowały przy bojach w basenie portowym. Zaistniała więc konieczność dowożenia wacht wraz z osprzętem do jachtów. W tym celu wprowadzono bączek czyli małą łódkę z jedną dulką wyciętą w pawęży (na rufie). Bączek jest napędzany przez jedną osobę przy użyciu jednego wiosła. Sposób wiosłowania na bączku nazywa się bączkowaniem lub pórkowaniem i tak mi się spodobał, że jak tylko się tego nauczyłem, to niezależnie czy miałem wachtę (służbę) czy też nie na ochotnika woziłem wszystkich którzy tego potrzebowali po basenie portowym. A jak nikt nie potrzebował to pływałem sam :). W efekcie doszedłem do takiej wprawy, że kiedy pod koniec obozu zorganizowano regaty bączkowe, to je wygrałem regacąc wszystkich instruktorów i kursantów, którymi byli studenci a więc ludzie dużo starsi ode mnie. Otrzymałem przy tym prestiżową :) główną nagrodę w postaci ZIMNEJ puszki Coca-Coli. W owym czasie i miejscu było to coś NIEWYOBRAŻALNEGO! Ciekawy był też epilog wspomnianych regat. Kiedy odprowadzałem bączek do slipu, gdzie normalnie cumował, Bosman poprosił mnie żebym stojąc bączkiem w slipie mocno zabączkował, ale tak naprawdę z życiem, żeby wyrzuciło ze slipu chęchy czyli wodorosty i inne pyszne rzeczy, które tam zniósł wiatr. Ponieważ Bosman jest osobą bardzo ważną w każdym porcie, a Janka w dodatku bardzo lubiłem (i nadal lubię, bo w tym roku spotkaliśmy się w Wilkasach, po ponad 20 latach!), więc potraktowałem jego prośbę bardzo poważnie i przyłożyłem się najlepiej jak potrafiłem. Od razu powstał za rufą bączka spory wir, który rzeczywiście zaczął wypychać chęchy ze slipu. Zachęcony dobrym startem oraz dodatkowo niedawno odniesionym zwycięstwem przyłożyłem się jeszcze bardziej, usłyszałem trzask i podejrzanie spadła wydajność mojego bączkowania... Złamałem wiosło! Nie wiem kto się bardziej zdziwił - Bosman czy ja, w każdym razie bosman wziął ode mnie wiosło i poszedł sobie. Za dwa dni przyniósł to samo wiosło sklejone i uzbrojone grubą warstwą laminatu. Wiosło służyło jeszcze kilka lat, ale do czasu... Otóż w 1984 pływałem z przyjaciółmi Makiem 707 s/y Topolina. Zawsze będąc na Mazurach wracam na stare śmieci, więc i wtedy obowiązkowo przybiliśmy do Wilkas. Wieczorem poprosiłem wachtę, żeby pozwolili mi popływać z moją ówczesną sympatią bączkiem. Mój ulubiony bączek, stare, dobre, uzbrojone laminatem wiosło no i moja urocza pasażerka. Czego chcieć więcej? Pływaliśmy sobie więc spokojnie kiedy z brzegu zawołał nas Michał, że zaczyna się nasz ulubiony film. Do brzegu było kawałek, więc trzeba się było pospieszyć. Złożyłem się więc porządnie, zabączkowałem mocno i... usłyszałem znajomy sprzed kilku lat TRZASK! Na film niestety spóźniliśmy się trochę, bo złamałem jedyne wiosło jakie mieliśmy :). I taki był chyba finał tego wiosła... A bączek? Widziałem go ostatnio (lato 2005) jak gnił na keji. Łezka mi się w oku zakręciła.
Miałem kiedyś taki pomysł, żeby zamówić specjalne wiosło do bączkowania i odpowiednią łódeczkę a następnie zorganizować takie regaty. Bączkowanie byłoby wbrew pozorom bardzo ciekawym sportem. Efektywność takiego napędu jest zaskakująca - w czasie silnego wiatru dopychajacego (5 degB) wyciągałem tym małym bączkiem 7-metrowe jachty z trzcin. Co fajne jest to bardzo wszechstronna forma aktywności - pracują przy tym nie tylko mięśnie rąk, co wydaje się oczywiste, ale również (i to mocno) nogi oraz brzuch - tak naprawdę bączkowe regaty wygrywałem nogami a nie rękami :). Może stworzymy nową dyscyplinę olimpijską - BĄCZKOWANIE! ;-)

Również w Wilkasach zrobiłem kolejne patenty - w roku 1982 Żeglarza Jachtowego. Obóz ten pamiętam przede wszystkim z jednego powodu - był to jeszcze obóz w starym, dobrym stylu. Z obowiązkową poranną rozgrzewką, apelami, stawianiem bandery, biciem szklanek, całodobowymi wachtami i pewnego rodzaju dyscypliną. Później było również bardzo poprawnie od strony czysto żeglarskiej, ale gdzieś umykał klimat. Na ostatnich obozach (Wilkasy nie organizują już od kilku lat obozów żeglarskich) nie było już wacht a nawet apelów. Szkoda. Z moim synem chciałbym pojechać na taki obóz starej daty. Dajcie znać Dobrzy Ludzie jeśli taki znacie i możecie polecić. A może sami coś takiego zmontujemy? Szczególnie, że niedawno dowiedziałem się zupełnie przypadkiem, że jestem zawodowym (!) instruktorem! ;-)

W 1988 zrobiłem patent Sternika Jachtowego. Sternik był niemałym wyzwaniem, bo podchodziłem do niego dwa razy - pierwszy raz zdałem bardzo dobrze manewrówkę, ale byłem młody, nieokrzesany i zostałem uwalony na teorii - całkowicie zasłużenie zresztą. Drugi raz zdawałem eksternistycznie, oczywiście również w Wilkasach, u Jurka Konopy znanego, szczególnie wówczas, z surowego egzaminowania. I jak widać dało radę. Za teorię należą się podziękowania Justynie Sabiniak z którą przygotowywaliśmy się do tego egzaminu i razem ją zdawaliśmy.

Interesująco wspominam obóz na sternika. Przyjechałem 2 dni po rozpoczęciu, bo z tego co pamiętam, musiałem zostać do końca na obozie harcerskim (również żeglarskim zresztą). Moja ówczesna wachta na tamtym obozie była jedyną którą niemiło wspominam. Kiedy do nich dołączyłem zdążyli się już poznać (kilku przyjechało wogóle razem na obóz). Poza tym, jako studenci, byli już dorosłymi ludźmi (szczególnie w swoim mniemaniu), a ja ze swoimi 16 latami byłem dla nich młodym szczawiem - i przez większość obozu konsekwentnie starali się ten podział utrzymać. O ile waliłem to na lądzie, ponieważ w Wilkasach nigdy mi się nie nudziło, to na wodzie stanowiło to dla mnie problem, zwłaszcza że nasz instruktor, szczególnie jak na Wilkasy, był po prostu kiepski. W drugiej połowie obozu mieliśmy już przerobione wszystkie manewry i robiliśmy sobie egzaminy próbne. Idea dobra, ale sposób jej realizacji był bardzo kiepski. Brakowało mi tych pierwszych dwóch dni pływania, o które spóźniłem się na obóz. Od strony teoretycznej wiedziałem doskonale co i jak, bo teoria manewrowania jest i była dla mnie logiczna i prosta, ale wyczucia inercji czy rotacji jachtu nie można poznać na wykładach. To jest doświadczenie. I tych dwóch dni pływania ciągle mi brakowało. W związku z tym w trakcie naszych próbnych egzaminów, kiedy przy jakimś manewrze brakowało mi inercji albo też miałem jej trochę za dużo, moi starsi koledzy wykorzystywali ten fakt i uznawali, że „uwaliłem egzamin” i kto inny przejmował komendę na jachcie. W efekcie słabsi kursanci (w tym ja) kierowali jachtem najkrócej, a najlepsi - najdłużej, co tylko pogłębiało dysproporcje w wyszkoleniu. Jak łatwo się domyśleć podział w wachcie na „my” i „oni” nie wpływał również dobrze na moją psychę, co się przekładało na brak pewności siebie. Słowem dupa.
Jednak dosłownie na 3 dni przed egzaminem stało się coś nieoczekiwanego.

[DYGRESJA]
Jakoś na lądzie, niedługo przed wyjściem na wodę przypomniały mi się stare czasy w Wilkasach i wspominałem Witka Sędziewgo. Jachtowy Kapitan Żeglugi Wielkiej. I Wielki Człowiek. Witek jest jedną z niewielu w gruncie rzeczy obcych mi osób (choć bliskich sercu), która w tak krótkim czasie nauczyła mnie czegoś, co w wpłynęło na to jaki jestem. Tak jakbym miał mały dodatkowy turbo-trybik otrzymany w prezencie od Witka. Witek przyjechał do Wilkas zrobić instruktora, bo wszystkie pozostałe patenty żeglarskie już miał (od Żeglarza po Kapitana ŻW) i tego brakowało mu „do kolekcji”. A czasu nie miał dużo. Miał nowotwór (o ile pamiętam krtani) i lekarze nie rokowali dobrze - słyszałem coś o trzech miesiącach. Witek na przekór wszystkiemu przeżył jeszcze chyba 3 lata. I to jak!
Pamiętam, że garściami jadł przypisane przez lekarzy prochy, ale wieczorami przy ognisku równo ze wszystkimi (albo lepiej) ostro tankował. Zero taryfy ulgowej. Nie oceniam czy to dobrze czy źle - tak żył i już. Witek miał w sobie tyle niesamowitego poweru, kreatywności i charyzmy, że zarażał tym wszystkich wokoło. Coś absolutnie niespotykanego. Ale chyba najbardziej niesamowite było to, co Witek robił na wodzie. On sam, ale szczególnie co robili jego kursanci. Nigdy więcej ani później nie spotkałem tak _genialnego_ instruktora. Z daleka można było poznać na którym jachcie pływa Witek - robił nieodmiennie z DZtami takie rzeczy, że miało się wrażenie, że on ma je jakieś podrasowane. Miałem ten przywilej i ogromną przyjemność kilka razy pływać z Witkiem. Człowiek nie znał dnia ani godziny. A raczej minuty ani sekundy. W dowolnym momencie i miejscu na jachcie, za sprawą Witka działy się rzeczy straszne. Zacinał się ster, blokowały szoty, darły żagle, urywał miecz. Naturalnie wszystko to w najbardziej nieodpowiednich momentach - czasie manewru „człowiek za burtą”, wykonywania zwrotu w pobliżu jakiejś mielizny albo przepływania koło trzcin. I na każdą taką okazję Witek miał w zanadrzu (a w związku z tym wkrótce i my, kursanci musieliśmy mieć) gotowe manewry zapasowy i awaryjny. Najgenialniejsze w tym wszystkim było to, że o ile dla większości instruktorów wcale niełatwym do osiągnięcia celem jest nauczenie kursantów w ciągu 14 dni trwania kursu wszystkich manewrów, o tyle u Witka te same manewry poznawaliśmy niejako mimochodem. Będąc Jego kursantem nie spędzało mi snu z powiek czy prędkość przy podchodzeniu człowieka będzie optymalna - to było jakby oczywiste - koncentrowałem się na tym, żeby przewidzieć wszystkie kataklizmy jakie mogą mnie po drodze spotkać i mimo wszystko bezpiecznie i skutecznie podjąć człowieka. Najważniejsze były podstawowe w żeglarstwie zasady, które nam Witek bardzo skutecznie wpoił. _Każdy_ manewr musi być:
Po pierwsze: bezpieczny.
Kanon i podstawa. Warunek konieczny zaliczenia manewru. Nawet skuteczny manewr, ale niebezpieczny jest w praktyce żeglarskiej niedopuszczalny i na egzaminie powoduje natychmiastowe oblanie kursanta.
Po drugie: skuteczny.
Tak, dopiero na drugim miejscu. Jeśli nawet manewr nie będzie skuteczny, ale jest bezpieczny, to zawsze można go powtórzyć. Również na egzaminie. Zdarzyło mi się na egzaminie instruktorskim wykonać manewr, który był za pierwszym razem nieskuteczny. Egzamin zdałem z oceną dobry+, co było drugim wynikiem na egzaminie.
Po trzecie: elegancki.
Najniższy priorytet, ale jak wykonasz manewry bezpiecznie, skutecznie a do tego elegancko - możesz liczyć na najwyższą ocenę!

Aby powyższe stało się praktycznie możliwe każdy manewr musi być dokładnie zaplanowany w 3 wariantach:
1. manewr podstawowy
2. manewr zapasowy
3. manewr awaryjny
Przed przystąpieniem do jego wykonania należy wszystkie warianty omówić przydzielając członkom załogi stanowiska manewrowe.

Witek poszedł krok dalej - w trakcie wykonywania manewru, każdym momencie dowolnego z wariantów mogliśmy się spodziewać wszystkiego: awarii steru, urwania szota, zaklinowania fału miecza, człowieka za burtą. I trzeba było działać. Już po fakcie i zakończeniu akcji, na spokojnie, dokładnie wszystko analizowaliśmy i wyciągaliśmy wnioski.

Efekty szkoły Witka są następujące:
1. Na egzaminie wszystkie manewry wydają się dziecinnie łatwe, bo w trakcie ich wykonywania naprawdę rzadko zdarza się złamanie masztu czy inne kataklizmy, których przez ostatnie dwa tygodnie przećwiczyliśmy kopy. A nawet gdyby, to przecież wiadomo co robić! Zatrzymać się, pomyśleć, działać, a w żadnym razie nie popadać w panikę :-).
2. Co ważniejsze, gdy w czasie prawdziwego rejsu ktoś naprawdę wypada za burtę, wiadomo co robić i nie ma powodu do niepotrzebnej nerwówki.
3. Coś jeszcze ważniejszego, bo bardziej uniwersalnego - w gruncie rzeczy wszystko, co tu napisałem powinno być oczywiste dla każdego, kto choćby ukończył sam kurs teoretyczny na jakikolwiek stopień żeglarski, więc nie jest to nic spektakularnego. Geniusz Witka polegał na tym, że w ciągu zaledwie kilku dni potrafił wpoić nam te zasady w taki sposób, że traktujemy je jak własne, pamiętamy o nich i korzystamy z nich codziennie. Jadąc samochodem, projektując nowe przedsięwzięcie czy w szczególności prowadząc jacht.
[KONIEC DYGRESJI]

Będąc na wspomnianym obozie na sternika jachtowego na którym męczyłem się z moją wachtą wzajemnej adoracji, na 3 dni przed egzaminem przymierzałem się do manewru podejścia do kei i za cholerę nie miałem jak tego manewru wykonać. Do jednej części kei podchodziło równocześnie 2 lub 3 DZty, jeden Trener i pałętało się chyba z tuzin Omeg. Słowem masakra. Wtedy właśnie przypomniał mi się Witek, to czego nas nauczył, z jakich opresji musieliśmy wychodzić będąc z nim na jachcie i poczułem potężnego kopa. Wypatrzyłem niewielkie wolne miejsce na kei, w ciągu kilku sekund powiedziałem jaki manewr będziemy wykonywać a następnie przystąpiłem do jego wykonywania. Jak dziś pamiętam niemal każdy szczegół tamtego manewru. Ciężka DZta zaczęła się obracać niemal w miejscu na skutek równoczesnej pracy żaglami, sterem i środkiem bocznego oporu. W minutę, może dwie jacht stał przy kei. Manewr wykonany był nie tylko bezpiecznie i skutecznie, ale i finezyjne - słowem na piątkę. Moim nadętym kolegom szczęki opadły, bo kolejny z nich był już przygotowany do przejęcia komendy ode mnie, tak był przekonany o tym, że nie zrobię tego podejścia. Po tym wykonałem jeszcze manewr człowiek za burtą i coś tam jeszcze i ku kompletnemu osłupieniu mojej nabzdyczonej wachty, po raz pierwszy w czasie całego obozu zdałem przed nimi egzamin. Od tego momentu szale się przeważyły. Ostatecznie egzamin zdałem najlepiej z wachty.

Ale tak naprawdę dostałem w dupę w trakcie obozu na Instruktora Żeglarstwa. Obóz prowadzili Zbyszek Chodnikiewicz z Jurkiem Augustyniakiem i był to jeden z najtrudniejszych obozów w jakich kiedykolwiek uczestniczyłem (nie tylko żeglarskich). Zaczęło się jak u Hitchcock'a - od trzęsienia ziemi. Później napięcie zaczęło rosnąć :). Pamiętam to dosyć dobrze i generalnie bardzo miło wspominam.

Ciąg dalszy nastąpi, bo zaczynam się rozkręcać i w dodatku mam jeszcze sporo do opowiedzenia... :)

 
© 2ooo-2oo6 Budzik;